Teraz jest najlepszy czas, później już nie będziemy mieć takich okazji.
Ale wiesz, to ostatni moment, żebyśmy zrobiły coś takiego.
Wydaje mi się, że najlepiej zrobić to czym prędzej, bo później nie będziemy mieć możliwości.
To nie komentarze do tego, kiedy najlepiej odrobić pracę domową czy posprzątać mieszkanie.
To komentarze, które wypowiadają osoby w moim wieku komentując plany podróżnicze. Po raz pierwszy usłyszałam to chyba na II roku studiów przygotowując się do wyjazdu na Erasmusa. Koleżanka, która jechała w tym samym czasie, powiedziała że to pewnie ostatnia taka okazja w życiu, żeby gdzieś wyjechać. Jakoś mi to brzmiało niezbyt wygodnie, bo wcale nie uważam, że po 25 r.ż. już nic tylko kupić mieszkanie, spłacać je, robić dzieci i ogólnie świat się zamyka.
Koleżanka rzeczywiście po powrocie wróciła do normalnego toku studiów, jakiś czas temu wzięła ślub z wieloletnim narzeczonym i wygląda na to, że jest w tym wszystkim szczęśliwa. Ja skończyłam drugi kierunek i pojechałam do Chin. Teraz już pół roku znowu siedzę w Polsce, studiuję, nawet bardzo lubię swoje studia, mieszkam też tak w miarę normalnie, chodzę na dodatkowe zajęcia i ogólnie mam mało wolnego czasu, ale już widzę, że zaczyna mi być tego wszystkiego za dużo.
Niedawno rozmawiałam z inną osobą o planach na wakacje. I znowu usłyszałam ten tekst. Jeśli nie zrobimy tego teraz, to później już nie będzie można. I chodzi za mną to. Tak jak wtedy, gdy w szkole słyszałam "nie możesz przebywać na korytarzu w czasie przerwy, wszyscy wychodzą na boisko!", albo "robisz przykrość paniom kucharkom odmawiając jedzenia mięsa (wszyscy je jedzą)", wydaje mi się, że usłyszany właśnie tekst jest z jakiejś dziwnej rzeczywistości. Innej od tego, co jest w mojej głowie. Nie ma sensu.
Rozumiem, że dla niektórych tak działa świat. Tak zostali wychowani, być może nawet zupełnie to sobie zinternalizowali i uważają to za właściwe. Ale co się stanie, jeśli przyznamy, że można inaczej?
Druga chodząca za mną sytuacja to ta, kiedy z koleżanką wybrałyśmy się na rammsteinowy happening, tj. koncert wyświetlany w wielu kinach o tej samej porze. Wiadomo, jaka to muzyka. Na ekranie działo się mnóstwo, grali głośno, wygłupiali się, etc. Na sali, pełnej młodych ludzi, nikt się nie bawił. Setka ludzi siedziała nieruchomo i oglądała/słuchała niczym w filharmonii. Tak, to my byłyśmy tymi, które machały rękoma i wespół w zespół podśpiewywały. Po jakimś czasie przy niektórych kawałkach jeszcze kilku chłopaków z rzędu niżej nie wytrzymało. Cała reszta była idealnie opanowana, dobrze wychowana.
Dzisiaj z rana przeczytałam artykuł o publice na pokazie filmu o Harrym Potterze z muzyką na żywo. Komentarz psychologa: Dr Baryła wskazuje przy tym, że widzowie, którzy opuścili koncert przed jego zakończeniem, nie mieli prawdopodobnie złych intencji wobec muzyków, tylko problem z zaadaptowaniem się do nowej sytuacji. – Zrealizowali skrypt wizyty w kinie, gdzie chodzą zapewne częściej i gdzie nagminnie wychodzi się z sali od razu po pojawieniu się napisów końcowych – tłumaczy psycholog. – Sygnał do wymarszu dała zapewne niewielka grupa najbardziej zniecierpliwionych i nieobytych osób, a inne za nią podążyły. To popularne zjawisko w psychologii: gdy nie wiemy, jak się zachować, robimy to, co robią inni.
Gdy nie wiemy, jak się zachować, robimy to, co robią inni. I ekstrapolujemy "normy" na innych. W artykule opisywana sytuacja jest inna niż w moim przykładzie, ale przestrzeń ta sama: sala kinowa. Dobrze wychowani ludzie wchodzą, oglądają, wychodzą. Też wkurzają mnie ludzie, którzy gadają przez telefon w trakcie seansu filmowego, norma więc w tym wypadku wydaje mi się sensowna, rozsądna. Ale warto się na pewno zastanowić nad tym co robimy, jeśli sytuacja się zmienia.
Tak już mam, rzeczy mnie zastanawiają. Czasami też wolę podążyć za innymi, bo czuję, że w danej sytuacji mogą wiedzieć lepiej. Czasami nie wiem co robić, bo jedno wydaje mi się sensowne, ale przekaz z zewnątrz narzuca coś innego. Chciałabym napisać, że to nie wina tych ludzi, że uważają za normę coś takiego, a nie innego. Że tak zostali wychowani i co w tym złego.
Wiadomo, system powstał po to, żeby pomagać nam w życiu: widząc światła drogowe nie musimy dogłębnie rozważać, co najlepiej zrobić; stając w kolejce do kasy współtworzymy porządek jako tako sprawiedliwy dla wszystkich, którzy chcą dokonać zakupu; czytając instrukcję obsługi unikamy główkowania i kombinowania, oszczędzamy czas i zmniejszamy ryzyko strat. Dzięki temu mamy czas na inne rzeczy albo jesteśmy bezpieczniejsi. Ale wydaje się, że z czasem system zaczął "myśleć" za wielu z nas. Być może nadal chroni, a przynajmniej daje poczucie pozostawania w bezpiecznej sferze: nikt nie będzie na mnie patrzył. Z drugiej strony pokazujemy się w internecie, ale w taki sposób, w jaki my chcemy być widziani. Tworzymy swojego awatara o tej samej twarzy, ale niejako lepszego, doskonalszego, być może nawet odważniejszego, bo zdjęcie zostało zrobione kiedy na pewno nikt niepożądany nie widzi. Na zewnątrz jesteśmy normalni: podążamy ścieżką, która wydaje się nam być tą właściwą, bo tak jest i być powinno. Od dzieciństwa powtarzane hasła, wciąż wszechobecne wokół nas na billboardach, w mass mediach, przedzierzgnięte w idealne blogi czy konta na instagramie stały się Prawdą. "Szaleństwa" też wpisane są w ten schemat i pozostają dozwolone do pewnego momentu. Nagrodą są właściwe spojrzenia, te nad którymi zdaje się nam, że mamy kontrolę. Piątka za dobre zachowanie, nikt się nie gapi. Świat staje się piękniejszy i bardziej uporządkowany. Tych, którzy nie zinternalizowali naszego punktu widzenia nie chcemy. No, chyba że to zdjęcie z wakacji lub inny sposób kreacji wizerunku awatara.
Resztę pewnie każdy sam sobie umie dopowiedzieć. Czas pomyśleć.
Komentarze
Prześlij komentarz