Co zjeść w Chinach?

Po prawie 4 miesiącach od powrotu z Chin zaczęło mnie coś nachodzić, taka tęsknota, spotęgowana znaną mi dobrze tęsknotą za tym, gdzie mnie nie ma (i jeszcze gorzej, że byłam, a nie ma!). No i jednak mam przez co sobie poprzypominać: polskojęzyczne blogi o Azji, własny instagram, gadanie ze znajomymi z Chin, fakt że w sumie chyba niedługo tam pojadę na chwilę znów, no i nawet obecne miejsce pracy! Dzisiaj pooglądałam sobie pewnego vloga o życiu w Chinach ("It must be really interesting if you watch YouTube" jak skomentował to A.) i no jednak to trochę tęsknię!



Zwykle w takich przypadkach przypominam sobie, dlaczego nie chciałam tam zostać: no bo brudno wszędzie (ziemia, powietrze, woda i papierosy), bo nie mogę żyć normalnie (vide nielegalna praca, udawanie to Angielki to Kanadyjki), bo Chińczycy na ulicy potrafią charkać tak głośno, że na trzecim piętrze słychać doskonale, bo nie mają współczucia wobec zwierząt i widok obdartej ze skóry połowy kozy wiszącej przy grillu to nic specjalnego... No i właśnie, bo jedzenie było dla mnie ciężko znośne. Nie w sensie dosłownym, żołądkowym, a raczej w kwestii dostępności wege rzeczy i różnorodności smaków. Teraz, pracując w chińskiej restauracji, lubię kiedy któryś z kucharzy przygotuje coś typowo chińskiego, ale w "bezpiecznej" wersji i niektóre dania mogłabym jeść dzień w dzień popijając litrami zielonej herbaty.

A jak było w samych Chinach? Postanowiłam zrobić przegląd folderów ze zdjęciami jedzenia i picia, które miałam okazję spożyć mieszkając w Tianjinie. Kolejność chronologiczna, nie jakościowa!


Jedne z moich pierwszych zakupów żywieniowych w Tianjinie. Po wejściu do pobliskiego sklepu ze smutkiem stwierdziłam, że nie ma świeżych warzyw, owoców, pieczywa i w ogóle nic, tylko słodycze, słodycze, lody i suszone bądź wędzone części zwierząt do przegryzania. Ciasteczka z zieloną herbatą były bardzo dobre (w sumie nie wiem czemu nie przywiozłam ich jako pamiątki dla rodziny), a urocze ciastko księżycowe z targu też niezłe.
Ale chciałam obiad.



To akurat z pierwszej wyprawy do Carrefoura, fragment rzędów Oreo we wszystkich smakach.
Nadal bez obiadu.


Filipińskie suszone mango. Dużo lepsze do przegryzania niż skóra wołowa. Wciąż jednak słodkie, przekąskowe...



Po jakimś tygodniu na słodkiej diecie cud, rozchorowałam się. Koleżanka przyniosła mi więc zbawienne ziemniaki z McDonalda. Pamiętam to jako pierwszy "normalny" posiłek po przyjeździe.



Znowu McDonald, tym razem lody o smaku zielonej herbaty. W sumie to wtedy jeszcze smakowało mi "specyficznie", dzisiaj mogłabym jeść i jeść.


Pierwsze zetknięcie z tudousi przy okazji wizyty na właściwym kampusie uniwersytetu. Wtedy jeszcze nic specjalnego.



Jaja na kiju. Kochany syfiasty streetfood. Podejście pierwsze.



To jest w sumie moje zadanie domowe: mieliśmy iść przed zajęciami (o nieee, wstać przed 7 rano, ciężko tak bardzo...) na pobliski streetfood, kupić coś do jedzenia i przed skonsumowaniem sfotografować. Cel zadania pani Wang był prosty: podała nam nazwy różnych dań, opisała z czego są zrobione i dalej proszę iść mówić z prostymi Chińczykami na targu.
Ciepłe mleko sojowe było niezbyt dobre, ale placek ze szczypiorkiem i jajkiem w środku na tyle dobry, że kupiłam jeszcze jeden. Chociaż tłuste.


Polska Nutella w chińskim sklepie! Nigdy jej nie kupiłam i nawet odzwyczaiłam się jedzenia jej. Szkoda milionów monet na coś takiego.


To danie przez początkowy czas było moim hitem żywieniowym. Podgotowane nieco warzywa, do tego tofu i jakieś takie coś z cebuli, grzybów, ostrej przyprawy i w sumie niewiadomoczego. Dosyć ciężkie, mnóstwo przypraw i oleju. Do tego w restauracji podawano kaczki i jednak widok kaczych głów poukładanych w krąg, dziobami do siebie, męczył mnie coraz bardziej. No i mocny smak z czasem się przejadł (a czego się spodziewać jedząc dzień w dzień to samo?).



Nareszcie coś typowo chińskiego, a do tego nie słonego! Zdjęcie z urodzin mojej ówczesnej współlokatorki. Na stole sporo mięsa, ale znalazło się coś i dla mnie. Na talerzu mam przede wszystkim ukochane tudousi, czyli ziemniaki pokrojone w wykałaczki i podsmażone z zieloną papryką. Do tego gotowane grzyby enoki (za nimi tęsknię chyba najbardziej...). Było też tofu z grzybami mu, kalafior gotowany... Wszystko fajnie, pod warunkiem, że przychodzisz z grupą i możesz wszystkim się podzielić!



Wygląda jak zachodnie jedzenie, nazywa się jak zachodnie jedzenie, kosztuje jak zachodnie jedzenie... Ale smakuje analogicznie do polskich wariacji na temat azjatyckiego jedzenia. Modnym, chińskim zwyczajem zostawiliśmy więc sporą część na stole zamiast zjeść :(


Oto kolejne zdjęcie pełne smaków nie takich, jakim je sobie można wyobrażać. No dobra, kokos dobry zawsze i wszędzie. Ale niżej: dabing, czyli coś w stylu wilgotnego podpłomyka/słonego naleśnika z warstwami/placka z mąki, wody i soli. Dobre, bo nic zaskakującego, ale bez dodatków szybko się nudzi. W misce: warzywa z targu, wstępnie przygotowane, czyli podgotowane, ewentualnie moczone w wodzie z solą. Dobre od czasu do czasu, można się zapchać, ale nie najeść tak na poważnie...


Mangostan. Bardzo dobre, ale drogie i mało w środku.



Suanla baicai, czyli biała kapusta na słonokwaśnoostro. W sumie dobre jak kucharz dobrze zrobi. Zwykle po połowie dania oddawałam resztę A. On to nadal uwielbia (po ponad roku jedzenia prawie co dzień!).


Znowu kokos od pana z ciężarówką, a do tego inny przebój mojej chińskiej diety: malatang bez tang. Co to jest malatang to łatwo można znaleźć w internecie. Jako, że ja w Chinach zupy niet, bo na mięsie na pewno, więc prosiłam panie tylko o podgotowanie wybranych przez siebie warzyw (na zdjęciu korzeń lotosu, brokuły, czerwona kapusta, grzyby mu, enoki i chyba trochę makaronu), polanie ich sosem orzechowym, dodawałam sól i dało się zjeść. Ucieczka od smażenia na głębokim tłuszczu, nadmiernie ostro przyprawionych dań, ukrytego mięsa!



To tu tylko poglądowo, żeby nie było, że McDonald jest wszędzie taki sam :)



Po lewej: smażony bakłażan, z odrobiną czosnku i zapewne papryki.
Po prawej: ciężko ocenić, ale wiedząc czyje to, obstawiam suanla baicai.
Tylko raz byliśmy w tej knajpie, ilość oleju użyta do przygotowana tego bakłażana prawdopodobnie była większa niż w moim organizmie w ogóle.



Pekińskie szaleństwo. Dobra kawa, dobry croissant.



Inne danie z Pekinu (nawet knajpa coś tam z Pekinem miała w nazwie). Grzyby na tak, warzywa na nie. A. za to wyjątkowo zamówił tudousi i były najlepszymi tudousi na jakie trafiliśmy. Tyle przegrać.





Zongzi. Przez chwilę nawet myślałam nad wytatuowaniem sobie zongzi i nie wiem, czy tak to się nie skończy (chociaż daruję sobie napis "Zongzi moja miłość"). Zongzi to taki czworościan *hahaha* złożony z ryżu, nadzienia i miodu, opakowany w liście bambusa lub bananowca. Moim ulubionym nadzieniem było to z czerwonej fasolki azuki (to inny nowy smak, który pokochałam z czasem). Są też zongzi z mięsem, które jada się raczej na południu Chin. No i na Tajwanie - mój obecny współpracownik, który stamtąd pochodzi, był zaskoczony, że można jeść zongzi na słodko!


Samotne Mantou na Środku Korytarza. Tylko w chińskich akademikach.
Co do mantou, to taka buchta, pampuch, pyza czy co. Nie ma za bardzo smaku, jest robione na parze. Tutaj ktoś zostawił takową bułkę na środku akademikowego korytarza, zaraz przed drzwiami do mojego pokoju (gdzie po drugiej stronie stał śmietnik jak widać).



Kolejny streetfood, ale już przerzucony do ceramicznej miski. Był, a pewnie i wciąż jest, taki pan obok mojego byłego akademika, który robił świetny chaomian, czyli smażony w woku makaron z dodatkami typu kapusta, odrobina sosu pomidorowego i przypraw, orzechy. Niestety też było to dosyć ciężkostrawne, ale w godzinach szczytu ustawiał się do niego ogonek.




Od góry: Xiaolongbao, czyli takie pierożki na parze, podobno typowe dla okolic Szanghaju (i tam zostało wykonane to zdjęcie). Niestety z mięsem, więc odmówiłam próbowania. Podobno bardzo dobre.
Na dole po lewej: Nangua bing, czyli małe, słodkie smażone placki z dyni. Też uwielbiam, ale niestety rzadko udało mi się je gdziekolwiek dostać.
Na dole po prawej: tudousi! ♥




Nadal nie do końca wiem co to. W nazwie ma coś z małą sarenką, smakowało jak chałwa z fasoli i zielonej herbaty. Chyba z kategorii "słodycze", chociaż nie dałam rady zjeść całego.


Zdjęcie z pierwszego spotkania z 李畅,która pochodząc z Guizhou, postanowiła zabrać mnie na coś do jedzenia typowego dla jej prowincji. Na dole kompot z jakiegoś lokalnego rodzaju śliwki, wyżej zupa różana z sezamem, a na górze ryżowe tofu w ostrym czerwonym sosie z dodatkiem orzechów ziemnych. Chyba wtedy tak naprawdę przekonałam się, że ostre rzeczy mogą być też smaczne, bo jak się je właściwie przygotuje, to ostra przyprawa nie zabija całego pozostałego smaku.



Nie wiem jak jest w innych miastach, ale w Tianjinie Maan Coffee to takie "europejskie" miejsce. Można więc dostać "panini" z grzybami (enoki hehehe i czymś w stylu podgrzybków), żurawiną i serem, a do tego sałatkę (z paskudnym dressingiem) i kiszone ogórki (nawet dobre). Cena to tylko niecałe 30 zł.



Wiadomo już co jest co: banany jak banany, pyszne zongzi i warzywa z targu. Czyli obiad z deserem i owocem. W cenie 7 yuanów, powiedzmy 4 zł.



Tu akurat kuchnia koreańska, bo chyba większość Chińczyków uwielbia tamtejsze dania. Sama nie do końca wiem co jest co, poza przystawkami (ale każdy widzi o co chodzi). Poza tym na dużym czerwonym talerzu jest coś o nazwie mniej więcej "ryżowe ciasto", które rzeczywiście jest słodkie, ale w sosie pomidorowym. Do tego miałam placki ziemniaczane, za to 李畅 prawie dała radę wszystkiemu poza tym :D


A tutaj klasowe gotowanie z okazji Święta Smoczych Łodzi. Widać co jest skąd :)



Tu z kolei już zaawansowany etap uzależnienia od streetfoodu. Codzienny grill złożony głownie z bakłażana, mnóstwa enoków, ziemniaków i ewentualnie innych warzyw i grzybów, tofu i jakiegoś mantou czy czegoś na podobę. Laoban, czyli właściciel stoiska po jakimś czasie zaczął nas pytać co się działo, gdy przez jeden dzień nie przyszliśmy zjeść u niego.


Ostatnia wieczerza w Tianjinie, grill w polskim towarzystwie. Jak zwykle bardzo dobre, chociaż pierwszy raz z innego miejsca. Również tęsknię.


I tak się kończy moja zdjęciowo-żywieniowa opowieść z Chin. Wróciłam do kilku smaków, które chętnie bym sprowadziła do Polski, a kilku już więcej nie chcę próbować. Niby całkiem sporo tych zdjęć, ale z drugiej strony jak tu jeść wiedząc, że większość tych w sumie smacznych rzeczy zawiera mnóstwo tłuszczu i w sumie chciałoby się zjeść coś świeżego, a niestety po większości owoców dostaje się uczulenia w gardle (mam uczulenie na konserwanty chemiczne czy coś w tym stylu)?

Przeglądając foldery zdałam sobie też sprawę, że mam jeszcze sporo rzeczy do opisania: pierwszą wizytę w Pekinie, drugą w Szanghaju, kocią kawiarnię, a także "Czego się napić w Chinach?".
Tylko kiedy ja na to wszystko znajdę czas?...

Komentarze